17/07/2024
Ostatnio jeden z Was napisał mi na priv, że obiecałem tu jakiś czas temu opowieści z koncertowego backstage, a piszę wciąż tylko o płytach. Mea culpa, naprawiam swój błąd natychmiast!
Jak dobrze wiecie, w marcu tego roku Lublin po raz pierwszy w historii odwiedził legendarny Udo Dirkschneider - były wokalista Accept, od lat świetnie radzący sobie z własnym zespołem U.D.O. W Lublinie panowie promowali swoje najnowsze wydawnictwo, świetnie przyjętą płytę “Touchdown”. Niektórym wydaje się, że zorganizować koncert może każdy. Prosta rzecz: dzwonisz do artysty, artysta z radością odbiera, dogadujesz z nim datę, a potem po prostu przyjeżdża i gra koncert a po koncercie pijecie razem piwko i śmiejecie się do rozpuku. W dużym skrócie może tak właśnie jest, ale obok orbituje mnóstwo dupereli, które składają się na sukces całości. Jeden duperel wypadnie Ci z głowy lub przemknie niezauważony i już masz kłopoty - większe, mniejsze, ale kłopoty. W kontekście tego konkretnego koncertu, du****le nawarstwiały się z godziny na godzinę, a kiedy wydawało się że wszystko jest opanowane i dopięte na ostatni guzik okazało się że nie ma… jajek. A będąc bardziej detalicznym, jajek smażonych, czyli polskiej, tradycyjnej jajecznicy.
Long story short: artyści przysyłają do organizatorów różne dokumenty, od materiałów promocyjnych, poprzez raider techniczny (wykaz sprzętu który jest potrzebny do realizacji koncertu) aż po tzw. hospitality raider, w którym zawarte są informacje na temat preferencji żywieniowych zespołu. No i tam, w tym oto właśnie raiderze, obok różnych tematów, stało jak b*k: “EGGS”, a w nawiasie, też jak b*k, ale w nawiasie, napisane było że band preferuje fried eggs…
Dzień koncertu, godzina 10 rano, wbijamy z ekipą organizacyjną na obiekt, sprawdzamy czy cateringowcy wszystko dostarczyli, uzupełniamy garderobę o napoje i inne tematy. Wszystko jest. O 10.30 na obiekt wbija tour manager U.D.O., miły, uśmiechnięty, starszy gość imieniem Richard. “Marcin, nie ma jajek” - mówi do mnie po krótkich oględzinach. Patrzę, ale na paterze przecież są jajka. Tyle że… w majonezie, takie w wielkanocnym klimacie, na sałacie i posypane jakimiś przyprawami. Pokazuje to TM-owi a on na to: “nie, nie, w raiderze pisaliśmy o fried eggs”. Myślę na szybko czym, do cholery, są te całe fried eggs w rozumieniu anglików i po szybkiej konsultacji z drugim organizatorem walimy się w łeb - jajecznica! Nikt tego tematu nie doczytał - ani my, w ferworze przygotowań, ani dostawca cateringu, nikt! 9 małych literek właśnie rujnuje całe dobre wrażenie jakie chcieliśmy na dzień dobry zrobić na ekipie, która rokrocznie przewala świat wzdłuż i wszerz w swoim nightlinerze i żre fried eggs prawdopodobnie w każdym klubie na każdym kontynencie. Marek ze Steel Event leci na drugą stronę ulicy do “zielonego gada” po 30 jaj, a ja na szybko w radiowej kuchni szukam patelni, boczku i masła. Zakładam fartuch, odpalam gaz, biorę do łapy drewnianą szpatułkę i robię najbardziej kozacką jajecznicę jaką w życiu usmażyłem. 20 minut później na obiekt wbija zespół, a wita ich zapach taki, że każdy chciałby być tak właśnie przywitany. Ja w tym czasie zmywam patelnię, Marek nosi talerze z fired eggs, pomaga mu miejscowy ochroniarz. Metal to nie rurki z kremem.
Kilka godzin później, na spotkaniu meet & greet, z którego fotkę wrzucam poniżej, pytam perkusistę Svena Dirkschneidera czy smakowało mu dzisiejsze śniadanie. Sven na to: “człowieku, śniadanie było ekstra, ale jajecznica… mistrzostwo świata!”. Zbijamy porozumiewawczą pionę, wymienamy uśmiechy. Ufff....
Zmywałem już o 1 w nocy gary po Paradise Lost. Nosiłem basy i wzmacniacze Steve’owi Harrisowi po betonowych schodach klubu Progresja. Kupowałem stoperan w pobliskiej galerii Philowi Campbellowi. A w tym roku do listy tych dziwactw, dopisuję jajecznicę dla Udo Dirkschneidera! 🫡
__
Jeśli podobała Wam się ta historia, dajcie znać w komentarzu czy chcielibyście więcej tego typu anegdot i opowiastek z backstage ze znanymi muzykami w tle. Uwierzcie, że mam ich naprawdę sporo 😅